Dziś Dzień Dziecka Utraconego, to
najlepszy moment abym podzieliła się z Wami pewną historią:
To był dzień
przed urodzinami mojego męża, nie mogłam już wytrzymać i
zrobiłam test ciążowy, to już drugi w tym samym miesiącu, ale trudno. Tak
bardzo chciałam by wyszedł pozytywny. Okresu nie miałam od
dłuższego czasu, więc były duże szanse, że nam się udało.
Minuta dłużyła się straszliwie, ale w końcu ukazały się piękne
dwie czerwone kreski. Od razu przypomniałam sobie jak to było ze
szkrabem, cudowne wspomnienia...
Nie zastanawiając się długo
zapakowałam test w ozdobne pudełko i wręczyłam mężowi jak tylko
wrócił do domu. Taki wcześniejszy prezent urodzinowy. Nie
wytrzymałabym w tajemnicy do następnego dnia. Cieszy się, nawet
nie wiem czy nie bardziej niż ja. Świętujemy razem...
Mimo wszystko nie dowierzam: za
pierwszym razem? Muszę jak najszybciej potwierdzić to u lekarza.
Mam ochotę krzyczeć, ale proszę męża: „Nie mówmy na
razie nikomu.”
Do lekarza jadę sama, przebieram
nogami w poczekalni. Mówię, że nie mam objawów, a w pierwszej
rzygałam jak kot przecież, ale zrobiłam test! Z obliczeń wynika, że to powinien być
6tc. Zostaje zaproszona do badania. Widać pęcherzyk... ale... wielkość
się nie zgadza, za mały jak na ten tydzień. Niewiele można
powiedzieć, jest za wcześnie. Na pewno ma pani regularne cykle?
Może później doszło do owulacji... Proszę przyjść za dwa
tygodnie. W głowie mi się kotłuje milion myśli. Co to wszystko
znaczy? Chwile jeszcze rozmawiamy: „Objawy takie jak wymioty
świadczą o tym, że ta ciąża jest silna, ale niektóre panie nie
mają ich w ogóle, to o niczym nie świadczy, proszę poczekać.”
Wracam do domu, nie mam chyba dobrych
wiadomości... Porównujemy usg z tym Antosiowym, rzeczywiście dużo
mniejszy, no nic, czekamy.
Te dwa tygodnie ciągną się
niemiłosiernie. Staram się nie czytać internetów, bo to tylko
nakręca różne głupie myśli. Będzie dobrze, myślę z całych
sił. To myślenie przerywa mi któregoś dnia wizyta w ubikacji.
Widzę krew. Niby tylko plamienie, ale wpadam w panikę. Dzwonie do
koleżanki, która zna temat, później do lekarza, co robić? Nie
chcę na pogotowie, bo mnie już nie wypuszczą. Wystarczy usg, ok,
tylko kto mnie przyjmie na wizytę? Obdzwaniam wszystkich – dziś
nie ma szans. Zapisuje się na jutro.
Inny lekarz, ale rozmowa podobna. Niby
coś widać, jest pęcherzyk, ale wielkość się nie zgadza, mimo
kilku prób nie słychać też an śladu bicia serca. Długo tłumaczy
mi, że może być jeszcze dobrze, ale trzeba też przygotować się
na najgorsze. Dostaje leki na podtrzymanie, ale nie ma gwarancji.
Póki co czekać, obserwować. Wychodzę przybita, ale póki jest
nadzieja trzymam się jej kurczowo. Dwa razy mam wykonać betę. Wyniki nie są zbyt
optymistyczne,plamienie nie ustaje. Mam straszny bałagan w głowie.
Ciągle karzą czekać, tylko ja nie wiem właściwie na co. Chce
wierzyć w cud, ale z każdym kolejnym dniem jest coraz trudniej.
Kolejna wizyta, takich nerwów nie
miałam chyba nigdy. Urósł czy nie? Przez chwilę lekarz patrzy na
monitor nic nie mówiąc, ogląda z każdej możliwej strony. Serce
podskakuje mi do gardła. „Niestety, skieruję Panią do szpitala”.
Z początku łudzę się jeszcze, że potrzeba dodatkowych badań,
jednak pisząc skierowanie stawia diagnozę: „obumarły zarodek”.
Czuje się jakby coś ciężkiego spadło na mnie z góry. Zbieram w
sobie siły, żeby się nie rozpłakać. Chwilę jeszcze jestem w
gabinecie, ale nic do mnie nie dociera. W końcu wychodzę z
gabinetu, a tam czeka na mnie mąż. I już nie mogę się opanować.
Ryczę jak bóbr. Wiem, że to nie pomoże, ale muszę dać upust
swoim emocjom. Nie mogę wydusić z siebie logicznego zdania, mówię
tylko: SZPITAL i podaje skierowanie. Oboje siadamy na krawężniku.
Cały świat na tę chwilę się zatrzymał.
Wstaję, otrząsam się. W samochodzie
śpi sobie jak gdyby nic nasz syn. Nie można siedzieć i ryczeć,
trzeba się przecież nim zająć. Na to co już się wydarzywszy nie
mamy wpływu, a on nas potrzebuje. Mamy to szczęście, że jedno
dziecko już jest na świecie i dla niego trzeba iść dalej.
Następnego dnia odwozimy synka do
przedszkola i prosto do szpitala. To dla mnie ciężkie rozstanie.
Wiem, że tata zaopiekuje się nim najlepiej jak potrafi, ale dopiero
drugi raz spędzę noc bez niego. I to całkiem sama. Już nie
płaczę. Siedząc na poczekalni mam ochotę uciec, ale wiem, że
muszę stawić temu czoła. Może jeszcze wydarzy się cud i odeślą
mnie do domu? Powiedziałam to głośno, mąż stara się mnie
wesprzeć, ale nie pozostawia złudzeń.
Zostaję przyjęta. To 8-9 tydzień.
Tysiąc pytań, właściwie podobnie jak za pierwszym razem, kiedy
jechałam rodzić. Położna proponuje opiekę psychologa. Odmawiam.
Wiem, że dam sobie radę, wolę rozmawiać z bliskimi. Jestem jednak
pod wrażeniem opieki. Na koniec najgorsze pytanie „Czy zabieramy
ze sobą”? [Obowiązujące od 3 lat prawo stanowi, że można
grzebać nawet kilkutygodniowe zarodki, tak samo jak każde inne
zwłoki ] Mimo, że przygotowywałam się na to pytanie, usłyszeć
je na żywo to zupełnie co innego. Nie zastanawiam się, ustaliliśmy
to wcześniej w domu. Stanowczo mówię NIE. Wielkość odpowiada 4
tygodniowi, to zaledwie kilka mm. „Proszę się jeszcze
zastanowić”. Nie, nie, nie, nie jestem w stanie tak żyć. Pewnie
cześć ludzi będzie oburzona, jak mogliśmy. Ale ilu z nich było w
takiej sytuacji? Nie mam zamiaru udawać, że nic się nie stało,
jest mi cholernie źle, ale... mam całe życie rozgrzebywać tę
ranę? Nie, dziękuję. Tak jak pisałam wyżej, mam syna który
potrzebuje matki jak wcześniej, a nie pogrążonej w wiecznej
żałobie. Trzeba iść do przodu. Widocznie tak miało być,
mówią...
Trochę to trwa, ale w końcu
doczekałam się badania. Cudów nie ma. Lekarz tłumaczy spokojnie,
jak będziemy postępować. Ponieważ tydzień jest mały,
prawdopodobnie obędzie się bez zabiegu. To lepiej, z punktu
widzenia późniejszego zajścia w ciążę. W tym momencie pękłam,
ryczę jak bóbr, a miałam być taka silna. Personel przynajmniej
jest delikatny. W końcu dostaję leki i czekam.
Leżenie doprowadza mnie do szału.
Najgorsze, że nie mam pojęcia, co teraz będzie. Czytam, rozmawiam
z rodziną i przyjaciółmi. To daje mi siłę. Mija kilka godzin i
pojawiają się bóle. Bez chwili zawahania proszę o ketonal. Ty,
razem nie muszę być bohaterką. Chce, żeby to się już po prostu
skończyło. Zasypiam, a rano dowiaduje się, że to „już”.
Szczęście w nieszczęściu, że tak się udało. Dzisiaj będę już
w domu, z moimi dwoma kochanymi mężczyznami. Staram się myśleć
tylko o tym...
Długo wahałam się, czy opisać moją
historię. Zaryzykowałam jednak, bo wiem, że trzeba o tym mówić.
W Polsce rocznie ma miejsce ponad 40 tys. poronień. Dla wielu osób
jest to temat tabu, przez co trudniej poradzić sobie z problemem.
Lekarze mówią np. że skoro tak się stało, to to dziecko widocznie
nie mogło się urodzić, że natura sama zadziałała, że tak lepiej etc. Jakkolwiek by o tym nie mówić, strata dziecka to ogromny cios. Kobiety mają często poczucie: Dlaczego to spotkało właśnie mnie? Nie zdają
sobie sprawy ile ich bliższych lub dalszych znajomych przechodziło
przez to samo. Nie mają pojęcia do kogo się zwrócić, a rozmowa z drugą
osobą, która zrozumie, naprawdę wiele daje.
Ja miałam to szczęście i znalazłam
takie kobiety i w tym miejscu bardzo im dziękuję. Mogłam się
wyżalić i na własne oczy zobaczyć, że to nie koniec świata.
Pomogły mi zrozumieć, że obwinianie się czy użalanie czasu nie
cofnie. Mąż również stanął na wysokości zadania, choć cierpiał równie mocno. To strasznie ciężkie
doświadczenie, którego nie życzę najgorszemu wrogowi, ale nie
mamy na to żadnego wpływu. Mi np. był potrzeby KOP.
Mam taką nadzieję, że ten tekst komuś pomoże. Każdy przeżywa tą sytuację po swojemu. Chcę jednak powiedzieć wszystkim kobietom: naprawdę, warto o poronieniu
rozmawiać,a nawet popłakać jeśli macie taką potrzebę. Mamy do tego prawo!
Bardzo dobrze, że się tym podzieliłaś.Ludzie zbyt często zamykają się w sobie i przez to nie pozwalają sobie pomóc. Życzę dużo szczęścia!
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie
UsuńDwa lata temu po kilku latach starań o dziecko i przebytego leczenia zdecydowaliśmy się z mężem na in vitro. Badania, szprycowanie lekami po których czułam się fizycznie i psychicznie bardzo źle, punkcja pod ogólnym znieczuleniem, wymioty...i wreszcie telefon: "8 z 11 zarodków dalej się dzieli, proszę przyjechać, wszczepimy dwa najsilniejsze". Po zabiegu dostaliśmy leki, dokumentację i zdjęcia naszych "Bąbelków" - 5 dniowy zarodek to ledwie kilka bąbelków w jajeczku - całość mniejsza od łebka szpilki... Nasze dzieci... dwójka. W naturalnych warunkach kobieta jest jeszcze przed okresem, do niego ma 8-10 dni, więc nie ma bladego pojęcia czy jest w ciąży czy też nie, nie ma nawet objawów, bo "Bąbelki" dopiero szukają sobie wygodnego miejsca w jej brzuchu. Ale ja wiedziałam, widziałam zdjęcie. Po dwóch dniach kolejny telefon: pozostałe zarodki przestały się dzielić, obumarły... cios. Jak wyglądały? tak samo jak te ze zdjęcia...bąbelki - ale przecież w swoim wnętrzu miały już wszystko co potrzebne - kolor włosów, oczu, płeć, talenty, wady i zalety... nic to, najsilniejsze są z nami. Wracałam do zdjęć, mówiłam do nich, prosiłam, żeby zostały, że będzie im dobrze, że będziemy kochać... Tydzień wlókł się niemiłosiernie, a objawy nadchodzącego okresu nasilały się, były typowe, jak zwykle, jak przez te wszystkie lata... Płakałam. Kiedy byłam sama wyłam jak głupia - normalnie byłby to kolejny okres, kolejna nieudana próba. Ale tym razem widziałam zdjęcia moich "Bąbelków". Tym razem wiedziałam że "zaszłam w ciążę". Nie zdecydowaliśmy się na kolejną próbę - miałam usuwane torbiele i polipy, byliśmy nadwyrężeni finansowo, ale i psychicznie nie radziłam sobie najlepiej. 8 zarodków, dwa z nich na zdjęciu pod mikroskopem, maluszki mniejsze od łebka szpilki - moja wyobraźnia szalała, a ja razem z nią. Nie było to poronienie, bo z punktu medycznego nie było ciąży. Ale ja też dziś popłakałam i kolejny raz poszłam obejrzeć te nieszczęsne zdjęcia:(
OdpowiedzUsuńWspółczuję ci bardzo... wyobrażam sobie jak boli kiedy magiczny okres nie przyszedł a ty już widziałaś te dwie kreski:( Ciesz się Antosiem - jesteś fantastyczną mamą i masz super Chłopaków obok siebie:) M.
Dziękuję, że podzieliłaś się swoją historią. Przeczytałam i płaczę jak bóbr. Nie ważne jak to nazwą medycynie, dla matki zawsze będzie to ogromna strata. Życzę dużo siły. Może musi upłynąć więcej czasu i zdarzy się cud. Tego wam życzę
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJa chodząc do ginekologa słyszałam, że wszystko jest w porządku, a później usłyszałam, że zarodek obumarł w 13 tygodniu. I lekarz zamiast powiedzieć to spokojnie i delikatnie powiedział,że wiedział, że tak będzie. Mógł mnie wcześniej poinformować, że nie wszystko jest tak jak powinno, a nie wmawiać mi, że jest ok.
OdpowiedzUsuńTo jego obowiązek, żeby mówić pacjentce o jej stanie bez względu na to jaki on jest. A taki komentarz mógł sobie później darować. Niestety przez takich lekarzy kobiety boją się później zachodzić w ciążę :(
Usuń