wtorek, 28 lipca 2015

Wakacyjne przygody cz.1 - Chorwacja z dzieckiem

Brak komentarzy:
 

Nie planowaliśmy zagranicznych wakacji, jednak z takką propozycją wyszli nasi znajomi. Po oszacowaniu kosztów doszliśmy do wniosku, że chętnie się wybierzemy w nieznane. Nie chwaliłam się wyjazdem przedwcześnie, gdyż kilka razy stanął on pod znakiem zapytania. Na koniec okazało się, że M. nie może jechać z nami. Decyzja była niesamowicie trudna, ale ostatecznie zdecydowałam się spróbować. Trochę odpoczynku od siebie, nigdy nie zaszkodzi.

Zagraniczny wyjazd z maluchem zawsze wiąże się z dużą ilością dodatkowego bagażu. Potrzebny był nie tylko wózek, ale też nosidło, kółko do pływania, łóżeczko turystyczne i zabawki. Musieliśmy wyposażyć się w gigantyczne ilości przekąsek na drogę i trochę "naszego" jedzenia na sam pobyt. Żałowałam bardzo, że Szkrab nie jest już na cycu, bo miałabym problem odżywiania z głowy. Pomyślałam: trudno, najwyżej zrobimy sobie dyspensę od BLW. W końcu wakacje są tylko raz w roku. Poza tym, będziemy szukać kwatery z kuchnią, żeby można było coś upichcić. Jedzenie nie było jednak największym zmartwieniem. Antoś nigdy nie jechał w tak daleką drogę, a czekało nas kilkanaście godzin w aucie. Jak on to zniesie? Zaskoczyłam się bardzo pozytywnie. Okazało się, że Antoś narzekał najmniej. Zdarzyło mu się płakać, ale głównie spał, bawił się lub tańczył przy muzyce z radia. Chyba ja byłam bardziej zmęczona podróżą niż on. Robiliśmy też przerwy dla rozprostowania i odpoczynku, tym bardziej, że kierowca był jeden.

Po drodze raczyliśmy się cudownymi widokami. A to był jedynie przedsmak tego co zastaliśmy na miejscu. Wybraliśmy niewielką malowniczą miejscowość Primosten. Chcieliśmy zobaczyć urokliwą Chorwację, a nie rzeszę turystów. To nieduże miasteczko sprawiło, że zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Z językiem problemów nie było. Większość Chorwatów, rozumie język polski, ich też łatwo zrozumieć jeśli mówią powoli. Na każdym kroku spotkać można było Polaków. Noclegu nie załatwialiśmy wcześniej, na miejscu poszukiwania zajęły nam ponad godzinę. Wyszło to chyba taniej niż w Polsce nad morzem. A ze wspólnego tarasu mieliśmy widok na zatokę portową. Był niesamowity upał. Gdy tylko wnieśliśmy bagaże, marzyłam tylko o wannie pełnej wody.

Popołudniu od razu wybraliśmy się na plażę.
 
Kamienie były całkiem wygodne. Przynajmniej nie trzeba było później z tyłka piasku wytrzepywać :P Antoni był zachwycony. Przekładał kamienie z miejsca na miejsce, nosił w wiaderku, przesypywał z kubeczka do kubeczka. Woda w Adriatyku czyściutka i cieplutka, bez porównania z naszym Polskim morzem. Za to okropnie słona, o czym Junior postanowił się przekonać organoleptycznie już pierwszego dnia. Minusem były tylko jeżowce, ale szybko przyzwyczailiśmy się do pływania w butach. Nie lubię ich jeszcze z jednego powodu. Chciałam zrobić zdjęcie moim super wodoodpornym telefonem, a on odmówił posłuszeństwa. Zostałam nie tylko daleko od domu, ale też bez możliwości kontaktu ze światem. Antoś prócz pływania z mamą, siedział zamoczony na brzegu i bawił się kamieniami. Problem pojawiał się kiedy trzeba było wychodzić z wody. Gdy się zmęczył, robiłyśmy rundkę we wózku i już drzemał. Popołudniu często odpoczywaliśmy sami w domu, a znajomi serwowali sobie drugą sesję na plaży.

W dzień temperatura tak dawała się we znaki, że z wody nie chciało się wychodzić. Szybko okazało się, że dla juniora ubrania były w zasadzie zbędne. Tylko się w nich pocił. Najczęściej urzędował w spodenkach kąpielowych lub samej pieluszce. Dopiero wieczorem robiło się na tyle przyjemnie, by iść na spacer i zwiedzić okolicę. Zachód słońca na tle morza i tych cudownych małych domków to widok nie do opisania.

Niedaleko naszego miejsca zakwaterowania, znajdował się targ ze świeżymi owocami i warzywami. Któregoś dnia, gdy towarzystwo jeszcze spało wsadziłam Antosia w nosidło i ruszyłam na łowy. Szczęście, że wybrał się z nami nastoletni syn znajomych, bo nakupiłam tyle, że bym nie doniosła :) Obiady robiliśmy raz w domu, a raz jedliśmy na mieście. Jako, że ja wege, od razu mogłam podarować sobie lokalne przysmaki takie jak np. małże. Udało nam się z juniorem zjeść dobrą zupkę jarzynową, naleśniki i ... ty chyba tyle zdrowego. Junior skosztował frytek i pizzy (a właściwie to samego ciasta z końcówek) i żyje :D Znalazłam na miejscu sklep z jego ulubionymi musami w tubkach, więc był wniebowzięty. Przekonał się też do jedzenia pieczywa, ale nadal zdecydowanie bez obkładu.

Wyjazd większą ekipą pozwolił mi znaleźć kilka chwil dla siebie. Pomoc była nieoceniona. Odpoczęły moje plecy i ręce, gdyż chętnych do pchania wózka nie brakowało. Juniorek był wniebowzięty, że miał kompanów do zabawy i do zaczepiania. Miło było doświadczyć pomocy, ale czasem chciałam być tylko sam na sam z moim synkiem. Żałowałam strasznie, że tatusia z nami nie ma. Tęsknota była adekwatna do liczby dzielących nas kilometrów. Brak telefonu zdecydowanie nie ułatwiał sprawy, choć mogłam raz po raz zadzwonić od kogoś. Dwie nocki mieliśmy z głowy, gdyż kolejna czwórka postanowiła bezczelnie nas dopaść. Nie było lekko, ale poradziliśmy sobie.

To tak w wielkim skrócie. Tydzień zleciał bardzo szybko. Było to jednak dosyć czasu na taką wycieczkę. Największe wrażenie zrobiła na mnie historyczna część miasta, którą można było obejść dookoła i podziwiać przepiękne widoki. Wąskie uliczki i małe białe domki z okiennicami to coś przepięknego.

Z całą pewnością mogę polecić wam to miejsce i zapewnić, że tam wakacje na pewno będą udane.

Dla wytrwałych relacja fotograficzna:

widok z okna:











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz