sobota, 15 października 2016

Zbyt któtka historia...

7 komentarzy:
 

Dziś Dzień Dziecka Utraconego, to najlepszy moment abym podzieliła się z Wami pewną historią:

To był dzień przed urodzinami mojego męża, nie mogłam już wytrzymać i zrobiłam test ciążowy, to już drugi w tym samym miesiącu, ale trudno. Tak bardzo chciałam by wyszedł pozytywny. Okresu nie miałam od dłuższego czasu, więc były duże szanse, że nam się udało. Minuta dłużyła się straszliwie, ale w końcu ukazały się piękne dwie czerwone kreski. Od razu przypomniałam sobie jak to było ze szkrabem, cudowne wspomnienia...
Nie zastanawiając się długo zapakowałam test w ozdobne pudełko i wręczyłam mężowi jak tylko wrócił do domu. Taki wcześniejszy prezent urodzinowy. Nie wytrzymałabym w tajemnicy do następnego dnia. Cieszy się, nawet nie wiem czy nie bardziej niż ja. Świętujemy razem...
Mimo wszystko nie dowierzam: za pierwszym razem? Muszę jak najszybciej potwierdzić to u lekarza. Mam ochotę krzyczeć, ale proszę męża: „Nie mówmy na razie nikomu.”

Do lekarza jadę sama, przebieram nogami w poczekalni. Mówię, że nie mam objawów, a w pierwszej rzygałam jak kot przecież, ale zrobiłam test! Z obliczeń wynika, że to powinien być 6tc. Zostaje zaproszona do badania. Widać pęcherzyk... ale... wielkość się nie zgadza, za mały jak na ten tydzień. Niewiele można powiedzieć, jest za wcześnie. Na pewno ma pani regularne cykle? Może później doszło do owulacji... Proszę przyjść za dwa tygodnie. W głowie mi się kotłuje milion myśli. Co to wszystko znaczy? Chwile jeszcze rozmawiamy: „Objawy takie jak wymioty świadczą o tym, że ta ciąża jest silna, ale niektóre panie nie mają ich w ogóle, to o niczym nie świadczy, proszę poczekać.”
Wracam do domu, nie mam chyba dobrych wiadomości... Porównujemy usg z tym Antosiowym, rzeczywiście dużo mniejszy, no nic, czekamy.

Te dwa tygodnie ciągną się niemiłosiernie. Staram się nie czytać internetów, bo to tylko nakręca różne głupie myśli. Będzie dobrze, myślę z całych sił. To myślenie przerywa mi któregoś dnia wizyta w ubikacji. Widzę krew. Niby tylko plamienie, ale wpadam w panikę. Dzwonie do koleżanki, która zna temat, później do lekarza, co robić? Nie chcę na pogotowie, bo mnie już nie wypuszczą. Wystarczy usg, ok, tylko kto mnie przyjmie na wizytę? Obdzwaniam wszystkich – dziś nie ma szans. Zapisuje się na jutro.

Inny lekarz, ale rozmowa podobna. Niby coś widać, jest pęcherzyk, ale wielkość się nie zgadza, mimo kilku prób nie słychać też an śladu bicia serca. Długo tłumaczy mi, że może być jeszcze dobrze, ale trzeba też przygotować się na najgorsze. Dostaje leki na podtrzymanie, ale nie ma gwarancji. Póki co czekać, obserwować. Wychodzę przybita, ale póki jest nadzieja trzymam się jej kurczowo. Dwa razy mam wykonać betę. Wyniki nie są zbyt optymistyczne,plamienie nie ustaje. Mam straszny bałagan w głowie. Ciągle karzą czekać, tylko ja nie wiem właściwie na co. Chce wierzyć w cud, ale z każdym kolejnym dniem jest coraz trudniej.

Kolejna wizyta, takich nerwów nie miałam chyba nigdy. Urósł czy nie? Przez chwilę lekarz patrzy na monitor nic nie mówiąc, ogląda z każdej możliwej strony. Serce podskakuje mi do gardła. „Niestety, skieruję Panią do szpitala”. Z początku łudzę się jeszcze, że potrzeba dodatkowych badań, jednak pisząc skierowanie stawia diagnozę: „obumarły zarodek”. Czuje się jakby coś ciężkiego spadło na mnie z góry. Zbieram w sobie siły, żeby się nie rozpłakać. Chwilę jeszcze jestem w gabinecie, ale nic do mnie nie dociera. W końcu wychodzę z gabinetu, a tam czeka na mnie mąż. I już nie mogę się opanować. Ryczę jak bóbr. Wiem, że to nie pomoże, ale muszę dać upust swoim emocjom. Nie mogę wydusić z siebie logicznego zdania, mówię tylko: SZPITAL i podaje skierowanie. Oboje siadamy na krawężniku. Cały świat na tę chwilę się zatrzymał.

Wstaję, otrząsam się. W samochodzie śpi sobie jak gdyby nic nasz syn. Nie można siedzieć i ryczeć, trzeba się przecież nim zająć. Na to co już się wydarzywszy nie mamy wpływu, a on nas potrzebuje. Mamy to szczęście, że jedno dziecko już jest na świecie i dla niego trzeba iść dalej.
Następnego dnia odwozimy synka do przedszkola i prosto do szpitala. To dla mnie ciężkie rozstanie. Wiem, że tata zaopiekuje się nim najlepiej jak potrafi, ale dopiero drugi raz spędzę noc bez niego. I to całkiem sama. Już nie płaczę. Siedząc na poczekalni mam ochotę uciec, ale wiem, że muszę stawić temu czoła. Może jeszcze wydarzy się cud i odeślą mnie do domu? Powiedziałam to głośno, mąż stara się mnie wesprzeć, ale nie pozostawia złudzeń.

Zostaję przyjęta. To 8-9 tydzień. Tysiąc pytań, właściwie podobnie jak za pierwszym razem, kiedy jechałam rodzić. Położna proponuje opiekę psychologa. Odmawiam. Wiem, że dam sobie radę, wolę rozmawiać z bliskimi. Jestem jednak pod wrażeniem opieki. Na koniec najgorsze pytanie „Czy zabieramy ze sobą”? [Obowiązujące od 3 lat prawo stanowi, że można grzebać nawet kilkutygodniowe zarodki, tak samo jak każde inne zwłoki ] Mimo, że przygotowywałam się na to pytanie, usłyszeć je na żywo to zupełnie co innego. Nie zastanawiam się, ustaliliśmy to wcześniej w domu. Stanowczo mówię NIE. Wielkość odpowiada 4 tygodniowi, to zaledwie kilka mm. „Proszę się jeszcze zastanowić”. Nie, nie, nie, nie jestem w stanie tak żyć. Pewnie cześć ludzi będzie oburzona, jak mogliśmy. Ale ilu z nich było w takiej sytuacji? Nie mam zamiaru udawać, że nic się nie stało, jest mi cholernie źle, ale... mam całe życie rozgrzebywać tę ranę? Nie, dziękuję. Tak jak pisałam wyżej, mam syna który potrzebuje matki jak wcześniej, a nie pogrążonej w wiecznej żałobie. Trzeba iść do przodu. Widocznie tak miało być, mówią...

Trochę to trwa, ale w końcu doczekałam się badania. Cudów nie ma. Lekarz tłumaczy spokojnie, jak będziemy postępować. Ponieważ tydzień jest mały, prawdopodobnie obędzie się bez zabiegu. To lepiej, z punktu widzenia późniejszego zajścia w ciążę. W tym momencie pękłam, ryczę jak bóbr, a miałam być taka silna. Personel przynajmniej jest delikatny. W końcu dostaję leki i czekam.
Leżenie doprowadza mnie do szału. Najgorsze, że nie mam pojęcia, co teraz będzie. Czytam, rozmawiam z rodziną i przyjaciółmi. To daje mi siłę. Mija kilka godzin i pojawiają się bóle. Bez chwili zawahania proszę o ketonal. Ty, razem nie muszę być bohaterką. Chce, żeby to się już po prostu skończyło. Zasypiam, a rano dowiaduje się, że to „już”. Szczęście w nieszczęściu, że tak się udało. Dzisiaj będę już w domu, z moimi dwoma kochanymi mężczyznami. Staram się myśleć tylko o tym...

Długo wahałam się, czy opisać moją historię. Zaryzykowałam jednak, bo wiem, że trzeba o tym mówić. W Polsce rocznie ma miejsce ponad 40 tys. poronień. Dla wielu osób jest to temat tabu, przez co trudniej poradzić sobie z problemem. Lekarze mówią np. że skoro tak się stało, to to dziecko widocznie nie mogło się urodzić, że natura sama zadziałała, że tak lepiej etc. Jakkolwiek by o tym nie mówić, strata dziecka to ogromny cios. Kobiety mają często poczucie: Dlaczego to spotkało właśnie mnie? Nie zdają sobie sprawy ile ich bliższych lub dalszych znajomych przechodziło przez to samo. Nie mają pojęcia do kogo się zwrócić, a rozmowa z drugą osobą, która zrozumie, naprawdę wiele daje. 
Ja miałam to szczęście i znalazłam takie kobiety i w tym miejscu bardzo im dziękuję. Mogłam się wyżalić i na własne oczy zobaczyć, że to nie koniec świata. Pomogły mi zrozumieć, że obwinianie się czy użalanie czasu nie cofnie. Mąż również stanął na wysokości zadania, choć cierpiał równie mocno. To strasznie ciężkie doświadczenie, którego nie życzę najgorszemu wrogowi, ale nie mamy na to żadnego wpływu. Mi np. był potrzeby KOP. 

Mam taką nadzieję, że ten tekst komuś pomoże. Każdy przeżywa tą sytuację po swojemu. Chcę jednak powiedzieć wszystkim kobietom: naprawdę, warto o poronieniu rozmawiać,a nawet popłakać jeśli macie taką potrzebę. Mamy do tego prawo!

7 komentarzy:

  1. Bardzo dobrze, że się tym podzieliłaś.Ludzie zbyt często zamykają się w sobie i przez to nie pozwalają sobie pomóc. Życzę dużo szczęścia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dwa lata temu po kilku latach starań o dziecko i przebytego leczenia zdecydowaliśmy się z mężem na in vitro. Badania, szprycowanie lekami po których czułam się fizycznie i psychicznie bardzo źle, punkcja pod ogólnym znieczuleniem, wymioty...i wreszcie telefon: "8 z 11 zarodków dalej się dzieli, proszę przyjechać, wszczepimy dwa najsilniejsze". Po zabiegu dostaliśmy leki, dokumentację i zdjęcia naszych "Bąbelków" - 5 dniowy zarodek to ledwie kilka bąbelków w jajeczku - całość mniejsza od łebka szpilki... Nasze dzieci... dwójka. W naturalnych warunkach kobieta jest jeszcze przed okresem, do niego ma 8-10 dni, więc nie ma bladego pojęcia czy jest w ciąży czy też nie, nie ma nawet objawów, bo "Bąbelki" dopiero szukają sobie wygodnego miejsca w jej brzuchu. Ale ja wiedziałam, widziałam zdjęcie. Po dwóch dniach kolejny telefon: pozostałe zarodki przestały się dzielić, obumarły... cios. Jak wyglądały? tak samo jak te ze zdjęcia...bąbelki - ale przecież w swoim wnętrzu miały już wszystko co potrzebne - kolor włosów, oczu, płeć, talenty, wady i zalety... nic to, najsilniejsze są z nami. Wracałam do zdjęć, mówiłam do nich, prosiłam, żeby zostały, że będzie im dobrze, że będziemy kochać... Tydzień wlókł się niemiłosiernie, a objawy nadchodzącego okresu nasilały się, były typowe, jak zwykle, jak przez te wszystkie lata... Płakałam. Kiedy byłam sama wyłam jak głupia - normalnie byłby to kolejny okres, kolejna nieudana próba. Ale tym razem widziałam zdjęcia moich "Bąbelków". Tym razem wiedziałam że "zaszłam w ciążę". Nie zdecydowaliśmy się na kolejną próbę - miałam usuwane torbiele i polipy, byliśmy nadwyrężeni finansowo, ale i psychicznie nie radziłam sobie najlepiej. 8 zarodków, dwa z nich na zdjęciu pod mikroskopem, maluszki mniejsze od łebka szpilki - moja wyobraźnia szalała, a ja razem z nią. Nie było to poronienie, bo z punktu medycznego nie było ciąży. Ale ja też dziś popłakałam i kolejny raz poszłam obejrzeć te nieszczęsne zdjęcia:(
    Współczuję ci bardzo... wyobrażam sobie jak boli kiedy magiczny okres nie przyszedł a ty już widziałaś te dwie kreski:( Ciesz się Antosiem - jesteś fantastyczną mamą i masz super Chłopaków obok siebie:) M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, że podzieliłaś się swoją historią. Przeczytałam i płaczę jak bóbr. Nie ważne jak to nazwą medycynie, dla matki zawsze będzie to ogromna strata. Życzę dużo siły. Może musi upłynąć więcej czasu i zdarzy się cud. Tego wam życzę

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  3. Ja chodząc do ginekologa słyszałam, że wszystko jest w porządku, a później usłyszałam, że zarodek obumarł w 13 tygodniu. I lekarz zamiast powiedzieć to spokojnie i delikatnie powiedział,że wiedział, że tak będzie. Mógł mnie wcześniej poinformować, że nie wszystko jest tak jak powinno, a nie wmawiać mi, że jest ok.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jego obowiązek, żeby mówić pacjentce o jej stanie bez względu na to jaki on jest. A taki komentarz mógł sobie później darować. Niestety przez takich lekarzy kobiety boją się później zachodzić w ciążę :(

      Usuń